10. rocznica śmierci Stanisława Barańczaka - wspomnienie

MarcinB15 listopada 2024 r.

W tym roku, a dokładnie 26 grudnia 2024 r. mija 10 lat od śmierci Stanisława Barańczaka - polskiego poety, krytyka literackiego, tłumacza, jednego z najważniejszych twórców Nowej Fali.
Nikt nie miałby mu za złe robienia tego, co wcześniej: naukowej kariery, pisania wierszy i esejów, przekładania literatury. Tymczasem on poszedł na pierwszy front, żeby walczyć o innych.
W 1975 r. wystąpił z PZPR, a potem podpisał list przeciwko zmianom w konstytucji sankcjonującym poddaństwo wobec ZSRR.
Jesienią 1976 r. współzakładał Komitet Obrony Robotników (to spod jego pióra wyszły jedyne napisane ludzkim językiem korowskie dokumenty - oświadczenie w rocznicę odzyskania niepodległości i wstęp do czarnej księgi cenzury).
W maju 1977 r. zgłosił się do kościoła św. Marcina w Warszawie, by dołączyć do głodówki protestacyjnej przeciwko przetrzymywaniu w więzieniach robotników z Radomia i Ursusa.
Na przełomie roku 1976 i 1977 wraz z grupą opozycyjnych pisarzy współtworzył pierwsze wydawane poza cenzurą pismo literackie "Zapis".
W styczniu 1978 r. wraz z grupą intelektualistów powołał do życia Towarzystwo Kursów Naukowych, zwane potocznie Latającym Uniwersytetem, i wykładał po mieszkaniach w całej Polsce.
Zawsze gotów był odłożyć własne sprawy, żeby wypełnić to, co uważał za swój obywatelski obowiązek.
Stanisław Barańczak ma w dorobku blisko trzysta wierszy, które opublikowane zostały w dziesięciu zbiorach. Od zawsze lubił smakować słowa, bawić się nimi, tworzyć kalambury, układać szarady, rozwiązywać krzyżówki.
Już jako pięciolatek biegle czytał i robił to nałogowo (gdy nie było pod ręką gazety, czytał, co popadnie - reklamy, obwieszczenia, szyldy, plakaty). Dwa lata później zwierzył się siostrze, że zostanie poetą, skoro "umie rymować".
Dwa ostatnie lata polonistyki zrobił w rok. W wieku 27 lat obronił doktorat "Język poetycki Mirona Białoszewskiego" (wydano go rok później). Koledzy ze studiów obstawiali, że będzie najmłodszym profesorem w historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Jednak kilka lat później wyrzucono go z asystentury na filologii polskiej, jego nazwisko umieszczono na czarnej liście cenzury i konsekwentnie odmawiano mu paszportu.
Dopiero wiosną 1981 r., czyli w środku solidarnościowego karnawału, dostał paszport i zgodę, by wraz z żoną i dziećmi udać się do Ameryki, gdzie na Harvardzie, w Cambridge koło Bostonu, czekała na niego już od paru lat katedra języka i literatury polskiej im. A. Jurzykowskiego na wydziale slawistyki. Wiązał z tym pobytem wielkie nadzieje, liczył, że wreszcie znajdzie czas na pracę naukową i przekłady.
Kiedy w 1984 r. Uniwersytet Harvarda zaproponował Barańczakowi tenure, czyli stały, dożywotni etat, kupili z żoną dom w Newtonville pod Bostonem. 
Jeszcze wtedy nie było jasności, czy zostaną w Ameryce na zawsze. Polskim przyjaciołom Staszek wyjaśniał, że tak pożądany przez amerykańskich nauczycieli akademickich tenure wiąże tylko uniwersytet, który nie może go zwolnić - on sam zaś może w każdej chwili wrócić do Polski. 
Obydwoje z żoną nie uważali się za wygnańców czy emigrantów, tylko za ludzi, którzy po prostu zamieszkali w Ameryce. Jeszcze w Polsce fascynowała ich amerykańska muzyka, film, literatura. Na miejscu pokochali rozpasaną przyrodę i dystyngowany urok Nowej Anglii. Zaskoczyła ich odmienność nieba: inne gwiazdy, inne chmury. Uszczęśliwiała bliskość oceanu (zawsze kochali morze) i to, że w każdej chwili mogą wsiąść w samochód, by pojechać na spacer po mokrym piasku plaży.
Jego translatorskie możliwości wydawały się nie znać granic, przełożył na nowo niemal całego Szekspira, ponad 250 wierszy angielskich poetów metafizycznych XVII stulecia, 400 "nieśmiertelnych wierszy 125 poetów anglojęzycznych" ("Od Chaucera do Larkina"), 444 wiersze "poetów języka angielskiego XX wieku" - by pozostać tylko przy antologiach. Był zresztą nie tylko praktykiem, ale też teoretykiem przekładu, autorem olśniewających esejów "Ocalone w tłumaczeniu", gdzie pisał o konkretnych problemach z tłumaczeniem poezji na angielski, w większości rozwiązywanych przez niego w sposób kaskaderski. Którejś jesieni Barańczak donosił jednemu ze swoich korespondentów w kraju, że przetłumaczył w wakacje "dwa kolejne Szekspiry": "Aż głupio się tym przechwalać, bo moje tempo sprawia wrażenie, jakbym tłumaczył na kolanie i byle jak, a chyba tak jednak nie jest".
Dwie fenomenalne książki z dorobku Barańczaka - "Fioletowa krowa. Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji niepoważnej" oraz "Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie rodzinne" - otworzyły nową epokę w dziejach tego typu poczucia humoru w Polsce. W wstępie do "Pegaza..." deklarował, że bardzo sobie ceni, kiedy "poeta, nie rezygnując z pisania - żeby tak rzec jedną ręką - utworów poważnych, nawet katastroficznych, jednocześnie ręką drugą pisze utwory reprezentujące dziedzinę poezji niepoważnej". I wprowadza termin "poeta oburęczny", który odnosi zresztą i do samego siebie.
Sztuczność i umowność tej granicy między powagą i niepowagą widać zwłaszcza w dwu ostatnich jego tomach "Podróży zimowej" i "Chirurgicznej precyzji", gdzie przez mroczną tonację wierszy przebijają się znane z jego "lekkich wersów" absurdalne poczucie humoru, słowne igraszki, zabawy formą, mistrzostwo w przedrzeźnianiu, stylizowaniu, pastiszowaniu, parodiowaniu, jednym słowem - wirtuozeria.
W 1999 r. nie przyleciał na finał Nike (w jego imieniu nagrodę odebrała Anna), a w 2006 r. to przedstawiciele Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjechali do Cambridge, by - po raz pierwszy w 650-letniej historii uczelni - wręczyć doktorat honoris causa na sesji wyjazdowej. Już wtedy nie tylko przyjaciele wiedzieli, że Staszek cierpi na chorobę Parkinsona, którą zdiagnozowano u niego jeszcze przed czterdziestką. W jej przebiegu zdarzają się zahamowania sprawności intelektualnej, jednak casus Barańczaka to fenomen: listą jego prac z okresu choroby można by obdarzyć paru płodnych twórców.
W listach do przyjaciół relacjonował postępy choroby, próbując nie dramatyzować. Ten dramat jednak tkwił już w samym "stukaniu licznika": coraz bardziej kurczył się czas, który mógł każdego dnia poświęcać na pracę, w końcu zostało mu ledwie kilka porannych godzin, które mógł spędzić przy biurku.
"Powtarzam sobie codziennie, że w gruncie rzeczy jestem wybrańcem losu, to znaczy, jeśli już musiałem na coś zachorować, to akurat ta choroba dla mnie jest stosunkowo nie najgorsza. Zmusza mnie na przykład (z powodu trudności z chodzeniem i równowagą) do siedzenia w domu: i bardzo dobrze - tak się składa, że całe życie byłem domatorem. Uniemożliwia występy publiczne? Świetnie dla mnie i dla publiczności - jako mówca nigdy nie byłem wiele wart. A już najlepsze jest to, że zacząłem chorować w odpowiednim momencie historycznym, kiedy już odkryto rolę dopaminy i wynaleziono wspomagające ją lekarstwa (i niech mi jakiś konserwatysta teraz biada nad złymi stronami postępu!)".
Szymborska, która rzadko wypowiadała się o twórczości zaprzyjaźnionych poetów, pisała do niego, że "nie potrafi wyrazić podziwu i radości, jaką sprawiły mi Twoje nowe wiersze". "Podziw - zgoda, ale skąd radość? Przecież to są wiersze bardzo niewesołe? No właśnie, to jest ta tajemnica - jeśli coś wypowiedziane jest z odwagą, bez taniego sentymentu, i w sposób warsztatowo doskonały, nie potrafi przygnębiać".
Stanisław Barańczak zmarł 26 grudnia 2014 r. Został pochowany 3 stycznia 2015 r. na cmentarzu Mount Auburn w Cambridge (Massachusetts).

zdjęcie poety